Gdybym powiedział, że nic nie pamiętam to bym skłamał. A tak miał zaczynać się ten wpis – nic nie pamiętam. Prawda jest taka, że pamiętam całkiem sporo. Wylądowaliśmy przy pomniku Czterech Śpiących. Znów o nim wspominam i znów zaznaczę, że pochylimy się nad nim przy najbliższej okazji. Teraz nie pora na to, bo i tak jesteśmy spóźnieni.
Dziękuję, że przypominasz mi ten spacer, bo mnie naprawdę pamięć zwiodła i zawiodła już skutecznie. A i dla mnie Praga to dzieciństwo, bo pomimo mojego pomieszkiwania odkąd pamiętam na dalekiej Białołęce (bo czy to jeszcze Warszawa, proszę Państwa?), to na Pradze właśnie mieściło się moje przedszkole i to tam długo, długo pracował i znowu pracuje Tata.
Idąc wzdłuż Alei Solidarności, dotarliśmy do miśków, czyli tam, gdzie śmiercią głodową aparatu skończyła się nasza poprzednia wyprawa. Tym razem też nie mieliśmy szczęścia, ale to nie sprzęt bezduszny zawiódł tylko włochata fauna, która powinna zabawiać gawiedź, a zamiast tego spała sobie w najlepsze. Trochę mi wstyd za to przedmiotowe podejście, ale jakoś tak z lat szczenięcych mi zostało, że miś praski ma robić paszczą do widzów, a nie leżeć do góry brzuchem albo chować się po norach. Po prostu tak ma być. Dobrze, że chociaż kąpiące się gołębie uratowały sytuację .
Misie spacerują, do zdjęć pozują, kiedy chłodno i rześko, a wówczas światło do zdjęć nie powala. Kiedy ciepło i słońce kolory wysyca, przychodzi czas na drzemki w cieniu. Zatem, nadal nie usatysfakcjonowana niedźwiedzią foto-dokumentacją, obiecuję próbować do skutku.
Rozkapryszone dzieci, obrażone na niedobre misie poszły kupić sobie loda naprzeciw wejścia do Parku Praskiego. Kiedy tylko się zaopatrzyliśmy, kiedy wszystkie cztery ręce były zajęte trzymaniem, chowaniem, przekładaniem, podawaniem, wtedy nadarzyła się wspaniała okazja, żeby zrobić zdjęcia ułanom jadącym na paradę. W jednej chwili okazało się, że wszystko, co do tej pory robiły cztery teraz z powodzeniem robią moje dwie dłonie – moja Lepsza Połowa poleciała fotografować. Niestety, blask który bił od ułanów prześwietlił zdjęcia.
Wykazałam się niewątpliwie refleksem nieprzeciętnem. Tylko znowu nie okiełznałam wystarczająco szybko ustawień, a i dłoń nieco drżącą była. Będzie coraz lepiej. Szykujemy się na polowania na dwa aparaty.
Lody dojedliśmy na placyku naprzeciw Kościoła Świętego Floriana (właściwie Bazyliki katedralnej św. Michała i św. Floriana w Warszawie), spoglądając to na budowlę prężącą się dumnie w promieniach majowego słońca, to na pomnik ks. Skorupki, który „ładny, tylko coś ma z oczami”, to na dzieci biegające wkoło.
Ciepło i powoli, spokojnie, wolniej, spokojniej… Dwóch Panów zasiadło na jednej z ławek z powiewającą papierową flagą, wszak to święto narodowe. I siedzieli tacy pogodni. Starsza pani z gracją rozdawała papierowe karteczki na białych słomkach. Przed Katedrą dzieci biegały i uskuteczniały rowerowe szaleństwa. Dziadek w ramionach utulił małego aniołka. Niezrozumiała symbioza i jakie to proste
Jak się zje loda i wypraży na słońcu, to chce się poodpoczywać. Wtedy nie szuka się śmigających wróbli albo rozwrzeszczanej dzieciarni, co by im foto zrobić. Szuka się obiektów, które są równie leniwe jak my. Tak też zrobiliśmy.
Rozkopana Aleja Solidarności, jak wielki mężczyzna w rozpiętej koszuli rozciągnięty na leżaku i grzejący się w niemym zachwycie – nie do końca śliczny, nie bardzo poukładany, ale za to jaki zadowolony.
Szpital Praski – akordeon olbrzyma rozciągnięty i rzucony między drzewami. No i Wisła. Dama w pełnej krasie, dostojna w każdym powolnym ruchu. I lśni i błyszczy i czaruje. I może trochę gdzie niegdzie zaniedbana, ale mówcie, co chcecie – piękna jest!
I warto się zatrzymać. Zauważyć. Docenić. W myśl zasady „cudze chwalicie, swego nie znacie” postanowiliśmy snuć te opowieści, spacerować, uczyć się i spijać klimat niepowtarzalny. Bo to miasto jest piękne, przecięte niebieską szarfą, siatką przybrudzonych uliczek, skwerów, z industrialnym Ursynowem, urokliwymi Bielanami i praskim folklorem.
Na chwilę przerwaliśmy nasz flirt z królową polskich rzek i zeszliśmy z mostu Śląsko-Dąbrowskiego na dół, na praską stronę. Idąc wzdłuż ulicy Wybrzeże Szczecińskie, doszliśmy do ulicy Kłopotowskiego. Po drodze mijaliśmy zieleniące się drzewa, spoglądaliśmy na obdrapane bloki, które w deszczu, w szarzyźnie, straszyłyby – nic więcej. Teraz jednak, zatopione w błękicie, nie raziły, nie były brzydkie. Może tylko trochę zmęczone.
Wyglądają ciepło, swojsko, chociaż są brudne i obdrapane, są miękkie tynkiem, kolorowymi balkonami, kwiatami, bibelotami wszelkiej maści, żyją. Nie zamrażają spojrzenia nadmiarem szkła. Nie odpychają brakiem okien, niekończącą się lustrzaną taflą, bez twarzy.
Nic takiego nie można powiedzieć o gmachu Urzędu Stanu Cywilnego, zabytku, który jest doskonałym dowodem na to, że warto spacerować, szukać, znajdować. W towarzystwie zaniedbanych bloków i kamienic stoi pięknie odnowiona rekonstrukcja wspaniale zdobionego, dziewiętnastowiecznego budynku.
Kolejnym przystankiem naszego spaceru była kamienica przy Kłopotowskiego 9. Dla mnie, przy Karola Wójcika 9. Bo do dziś pamiętam, że kiedy byłem mały, zapytany gdzie mieszkam, jednym tchem mówiłem, że „mój adres to Karola Wójcika 9, mieszkania…”. Rzut oka na balkon, „ten, a może ten wyżej, nie pamiętam…”, zdjęcie na pamiątkę, uśmiech do zatartych wspomnień i poszliśmy dalej.
I nie udało się wejść na podwórko, chociaż tak bardzo chciałam. Jeszcze tam wrócimy.
Ulicą Panieńską doszliśmy do ulicy Stefana Okrzei, przeszliśmy ją i poszliśmy pod pomnik Kościuszkowców. Mam do niego jakąś słabość. I nie tylko dlatego, że jeździłem pod nim na rowerku o wdzięcznej nazwie „Reksio”. Wielki jest. To chyba najlepiej oddaje istotę mojego zachwytu nad nim. Wielki pomnik żołnierza w rozwianym płaszczu, który zawsze będzie większy ode mnie, nie ważne ile będę miał lat. Teraz dopiero zrozumiałem, doczytałem dokąd biegnie ten żołnierz. On biegnie ratować powstańczą warszawę, z karabinem, z rozpaczliwie wyciągniętą dłonią, z wzrokiem wpatrzonym w przeciwległy brzeg Wisły. Nie dobiegł i nigdy już nie dobiegnie.
Ten pomnik zawsze przerażał. Nadal, kiedy na niego patrzę, nogi lekuchno się uginają. Wygląda groźnie, nie przyjaźnie, w niczym nie przypomina pomników zwycięstwa, pomników dziarskich wojaków. Nie budzi poczucia bezpieczeństwa, ale dziwny niepokój. Przytłacza potężnymi rozmiarami. Kiedyś myślałam nawet, że to relikt przeszłości, że to może żołnierz wrogiej armii. Teraz patrzę spokojniej, chociaż niepewność pozostała.
Tak teraz sobie pomyślałem, że na Pradze mieszkałem dosłownie chwilę, cztery lata i to wtedy, kiedy nie bardzo jeszcze odrosłem od ziemi. A jednak strasznie to miło wspominam. Chwile, dosłownie chwile, ale pamiętam. Pamiętam jak Ojciec zabrał mnie nad Wisłę, na spacer po betonowym spacerniaku, który łukiem wcina się w rzekę. I ja zabrałem moją Piękną na taki spacer. A tam krzaczory nieokiełznane, wędkarze niezmordowani i nieodstraszalni, ptaki szalejące małe i duże i jednostki, pary, grupy wpatrzone w uśmiechnięte słońce. Sielanka.
Praskie damy nietrzeźwiejące, wylegujące się na zboczu wzgórza w strojach kąpielowych z lat osiemdziesiątych, tudzież top-less. Panowie maszerujący wokół kamienic z najukochańszymi kundlami. Niezależnie od dzielnicy szybkim krokiem przemykający biznesmani. Pary nie zważające ani na panie, ani na biznesmanów, beztrosko przechadzające się pod płaszczem żołnierza. Słońce.
Po powrocie pod pomnik, zrobiliśmy z daleka zdjęcia stojącym przy ulicy Krowiej ruinom kamienicy z początku XX wieku i zeszliśmy na dół ku Portowi Praskiemu. Port jest malowniczy. Nawet posterunek policji wodnej ukryty między drzewami ma swój urok. Cisza, spokój, tak niedaleko centrum miasta – polecam każdemu, kto relaksu szuka w centrach handlowych. Naprawdę warto spróbować bardziej tradycyjnie.
Ruszyliśmy dalej, w kierunku wspomnianych ruin. Wypalone, wymęczone, tajemnicze. I można uznać to za przypadek, że kiedy zaczęliśmy im robić zdjęcia, skutecznie zaczął nam w tym przeszkadzać jeden napastliwy trzmiel. A może to wcale nie przypadek. Świat jest pełen dziwnych tajemnic. Może zaczęliśmy komuś zakłócać spokój i trzeba nas było przegonić.
W takich miejscach zawsze zastanawiam się co się stało. Czy ten piękny dom spłonął? Czy ktoś go podpalił? Czy pustostan zajął się ot, niedawno za sprawą nieuważnych lokatorów? Tak wiele wokół nas niewyjaśnionych historii. Tak blisko ukryte tajemnice.
Poszliśmy dalej ulicą Krowią do Okrzei i weszliśmy na podwórko, na którym ciało kamienicy ulega powolnemu rozkładowi. U szczytu jednej ze ścian dał się odczytać napis ułożony z wystających cegieł: data – 1903. Stąd możemy powiedzieć coś o wieku tego budynku. Nie staliśmy tam długo. Nie przeszkadzaliśmy więcej. Dziwne miejsce.
Wracając ulicą Okrzei w kierunku ulicy Targowej, widzieliśmy różne cuda. Bar Uniwersalny przy ulicy Sierakowskiego, który – może pomijając lokalizację – polecali byśmy każdemu, bo i prasa i książka i menu zacne i zacisznie, przyjemnie, miło po prostu. Kapliczkę, małą, ukrytą, ciut zaniedbaną, ale niesamowitą i budzącą ciepły uśmiech, jak każda mała kapliczka. Kamienicę „Pod Sowami”, która swą nazwę zawdzięcza zdjętym już figurom sów, które niegdyś ją upiększały. Mijaliśmy też odnowione Kino Praha, którego fasadę wieńczą płaskorzeźby przedstawiające znanych polskich aktorów, którzy są wyjątkowo do siebie niepodobni.
Wybudowany w latach 1948-1949 gmach ozdobiono twarzami między innymi Romana Wilhelmiego, Kaliny Jędrusik, Tadeusza Łomnickiego czy Leona Niemczyka. Wszyscy jacyś tacy wielce zadziwieni, albo wielce groźni. Nie podoba mi się.
Nasza podróż skończyła się tam, gdzie się zaczęła, przy dworcu Wileńskim, przy Czterech Śpiących. A zakończyła się ciastkami kupionymi w cukierni przy Targowej, która wygląda jakby czas się w niej zatrzymał wtedy, kiedy jeszcze w pobliżu mieszkałem. I tak – praskie ponczowe jest najlepsze na świecie! Zapytajcie moją Piękną, ona mnie widziała jak je zajadałem…